Witajcie!
Poszłam
dziś po szkole na Planty z mamą, aby poobserwować ptaki. Zobaczyłam
niepłochliwą samicę kosa i usłyszałam zięby. Nagle jednak dostrzegłam
ptaka, który przykuł moją uwagę; młodego gawrona, którego z początku
wzięłam za kawkę. Maluch nie umiał jeszcze latać, ale był już dość
spory. Rozejrzałam się po okolicy, ale nie zobaczyłam żadnego dorosłego
gawrona, tylko wysoko w gniazdach słyszałam ich posępne krakanie.
Usiadłam na oddalonym o kilkanaście metrów od ptaszka pniu drzewa i
czekałam. Podlotek przysiadł pod ławką, nastroszył się i tylko od czasu
do czasu, odzywał się, ale widocznie to nic nie dało, bo dorosłe nie
pojawiły się w okolicy. Zadzwoniłam więc do mojego znajomego obrączkarza
i zapytałam go o zdanie w tej dość intrygującej sprawie. Stwierdził, że
najlepiej malucha obserwować z odległości, albo ewentualnie spróbować
przenieść w jakieś zarośla, gdzie nie roi się od ludzi. Poczekałam, ale
gawronkowi zachciało się wyjść na alejkę. O mało co nie wpadł pod nogi
jakiegoś człowieka, ale udało mu się przejść na drogą stronę zadrzewień.
Skierował się znów ku ulicy. Pobiegłam tam, okrążyłam go szerokim
łukiem, aby się mnie nie przestraszył i przecięłam mu drogę, bo już
chciał przekroczyć "płotek", który oddziela Planty od ulicy
Straszewskiego. Kiedy mnie zobaczył zawrócił. I tak obserwowałam go z
oddalenia przez około godzinę. Jednak kiedy za którymś tam razem wszedł
na alejkę, aby napić się z kałuży zobaczyłam samochód, który jechał w
jego stronę. Wciąż byłam za daleko, aby go odpłoszyć więc zamarłam i
patrzyłam, na gawrona, który najspokojniej w świecie sobie pił wodę.
Szczerze mówiąc - spanikowałam. Odwróciłam się, bo po prostu nie mogłam
już na to patrzeć. Kiedy wreszcie spojrzałam w kierunku młodego,
zobaczyłam, że jest na szczęście cały i zdrowy. Moja mama wytłumaczyła
mi, że samochód ominął podlotka. Odetchnęłam. Ale historia tego gawrona,
nie skończyła się niestety Happy End'em. Po mniej więcej 30 minutach,
biedaczysko wpadło pod koła roweru, a stało się to tak: pewien chłopak z
dziewczyną robili sobie zdjęcia, kiedy obok przejeżdżała młoda
rowerzystka. Zatrzymała się, a kiedy miała ruszyć pod jej tylne koła
wskoczył podlotek. Dziewczyna natychmiast zsiadła z roweru, odstawiła go
i podbiegłą do gawrona. Podobnie fotografująca się para oraz ja z mamą.
Studentka, która niechcący potrąciła gawrona wraz z parą, która sobie
robiła zdjęcia proponowali wziąć go do weterynarza. 'Nasza piątka'
(czyli chłopak i dziewczyna, rowerzystka, moja mama i ja) poprowadziła
burzę mózgów "co można zrobić?!". W końcu ja podniosłam potrąconego
gawronka, szybko opowiedziałam jak go obserwowałam itd. i usiadłam z
konającym maleństwem na ławce. W końcu rowerzystka zaoferowała się, że
zawiezie młodego do Towarzystwa Opieki Nad Zwierzętami, które znajdowało
się na ul. Floriańskiej.Ja i moja mama też się tam skierowałyśmy, a
reszta towarzystwa poszła w swoją stronę. Byłam strasznie przygnębiona.
Wciąż widziałam ten otwarty w bólu dziób, niebieskie oczy gawronka i
drżenie jego ciałka. Nie wiem czemu, ale czułam się jakbym to ja
zawiniła - przez to, że go nie 'upilnowałam'. Co prawda - owszem - nie
mogłam nic na to poradzić. Ptak zawsze pozostanie dzikim zwierzęciem,
ale cóż...
Kiedy
dotarłyśmy na miejsce, dziewczyna, która wiozła gawrona płakała. Tak
właściwie to płakała, już kiedyśmy byli na Plantach, ale teraz była
jeszcze bardziej zrozpaczona. Powiedziała nam, że ponoć nie mają tu
weterynarza i nie mogą nam pomóc. Moja mama poszła zobaczyć jak sprawy
stoją i niestety. Okazało się, że na próżno wlokłyśmy gawrona na Floriańską.
W
międzyczasie studentka, która była tam z nami, rozszlochała się. Kiedy
ktoś do niej zadzwonił, powiedziała smutna i krańcowo zrozpaczona, że
nie może gdzieś przyjść, bo zabiła ptaka. W pewnym momencie zrobiło mi
się jej jeszcze żal niż biednego gawrona.
Wybrałyśmy się więc - moja mama i ja - z
podlotkiem do Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt na Salwatorze. Tam
weterynarz oznajmił nam ze smutkiem, że ptaszek nie żyje...
Ale
mimo, że byłam świadkiem tak smutnego wydarzenia, to zobaczyłam ile
ludzi nam pomogło; chłopak i dziewczyna, którzy się fotografowali,
biedna studentka, która zawiozła gawrona do Towarzystwa, oferowała nam
nawet swój szalik, na którym leżał podlotek, a także pomoc finansową,
gdyby było trzeba zapłacić za weterynarza, dwie kobiety, które
sprzedawały kolczyki, koło gmachu Towarzystwa i dały nam pudełko, abyśmy
miały w czym przenieść gawronka...
Przypomniała mi się też
historia, którą niedawno opowiedziała mi mama. Otóż mama mojego kolegi z
klasy, była wraz z bratem owego kolegi na wystawie zwierząt. Okazało
się, że były tam dzikie zwierzęta oraz ptaki zamknięte w małych
klatkach. Mamie brata mojego kolegi było smutno, ale jej syn (brat
Oskara z mojej klasy) rozpłakał się, mimo, że był w gimnazjum. Widocznie
są jeszcze wrażliwe osoby na tym okrutnym świecie...
Pozdrawiam was,
Inga
Tekst skopiowany z mojego blogu na Juniorze - nie miałam serca pisać na nowo o tym samym...
|
Jeszcze za życia ;( |
|