niedziela, 23 czerwca 2013

Sójczęta i inne ptaki

Witajcie,
Dzisiejsze zdjęcia i wpis poświęcone są sójczej rodzince, która odwiedziła po raz pierwszy nasz ogród. Były to trzy młode i jeden dorosły osobnik. Wszystkie albo skakały pociesznie po trawie, albo przysiadały na gałęziach drzew i stamtąd patrzyły na okolicę. Po kilkunastu minutach wariactw ptaki usiadły zgodnie na jednym drzewku (ostatnie zdjęcie od dołu na którym są jednak tylko trzy z czterech sójek), a potem się rozdzieliły i odleciały. Nie bardzo długa wizyta, ale i tak uwieczniłam ptaki na kilku rodzinnych ujęciach :)

piątek, 7 czerwca 2013

Smutna gawronowa historia...

Witajcie!
Poszłam dziś po szkole na Planty z mamą, aby poobserwować ptaki. Zobaczyłam niepłochliwą samicę kosa i usłyszałam zięby. Nagle jednak dostrzegłam ptaka, który przykuł moją uwagę; młodego gawrona, którego z początku wzięłam za kawkę. Maluch nie umiał jeszcze latać, ale był już dość spory. Rozejrzałam się po okolicy, ale nie zobaczyłam żadnego dorosłego gawrona, tylko wysoko w gniazdach słyszałam ich posępne krakanie. Usiadłam na oddalonym o kilkanaście metrów od ptaszka pniu drzewa i czekałam. Podlotek przysiadł pod ławką, nastroszył się i tylko od czasu do czasu, odzywał się, ale widocznie to nic nie dało, bo dorosłe nie pojawiły się w okolicy. Zadzwoniłam więc do mojego znajomego obrączkarza i zapytałam go o zdanie w tej dość intrygującej sprawie. Stwierdził, że najlepiej malucha obserwować z odległości, albo ewentualnie spróbować przenieść w jakieś zarośla, gdzie nie roi się od ludzi. Poczekałam, ale gawronkowi zachciało się wyjść na alejkę. O mało co nie wpadł pod nogi jakiegoś człowieka, ale udało mu się przejść na drogą stronę zadrzewień. Skierował się znów ku ulicy. Pobiegłam tam, okrążyłam go szerokim łukiem, aby się mnie nie przestraszył i przecięłam mu drogę, bo już chciał przekroczyć "płotek", który oddziela Planty od ulicy Straszewskiego. Kiedy mnie zobaczył zawrócił. I tak obserwowałam go z oddalenia przez około godzinę. Jednak kiedy za którymś tam razem wszedł na alejkę, aby napić się z kałuży zobaczyłam samochód, który jechał w jego stronę. Wciąż byłam za daleko, aby go odpłoszyć więc zamarłam i patrzyłam, na gawrona, który najspokojniej w świecie sobie pił wodę. Szczerze mówiąc - spanikowałam. Odwróciłam się, bo po prostu nie mogłam już na to patrzeć. Kiedy wreszcie spojrzałam w kierunku młodego, zobaczyłam, że jest na szczęście cały i zdrowy. Moja mama wytłumaczyła mi, że samochód ominął podlotka. Odetchnęłam. Ale historia tego gawrona, nie skończyła się niestety Happy End'em. Po mniej więcej 30 minutach, biedaczysko wpadło pod koła roweru, a stało się to tak: pewien chłopak z dziewczyną robili sobie zdjęcia, kiedy obok przejeżdżała młoda rowerzystka. Zatrzymała się, a kiedy miała ruszyć pod jej tylne koła wskoczył podlotek. Dziewczyna natychmiast zsiadła z roweru, odstawiła go i podbiegłą do gawrona. Podobnie fotografująca się para oraz ja z mamą. Studentka, która niechcący potrąciła gawrona wraz z parą, która sobie robiła zdjęcia proponowali wziąć go do weterynarza. 'Nasza piątka' (czyli chłopak i dziewczyna, rowerzystka, moja mama i ja) poprowadziła burzę mózgów "co można zrobić?!". W końcu ja podniosłam potrąconego gawronka, szybko opowiedziałam jak go obserwowałam itd. i usiadłam z konającym maleństwem na ławce. W końcu rowerzystka zaoferowała się, że zawiezie młodego do Towarzystwa Opieki Nad Zwierzętami, które znajdowało się na ul. Floriańskiej.Ja i moja mama też się tam skierowałyśmy, a reszta towarzystwa poszła w swoją stronę. Byłam strasznie przygnębiona. Wciąż widziałam ten otwarty w bólu dziób, niebieskie oczy gawronka i drżenie jego ciałka. Nie wiem czemu, ale czułam się jakbym to ja zawiniła - przez to, że go nie 'upilnowałam'. Co prawda - owszem - nie mogłam nic na to poradzić. Ptak zawsze pozostanie dzikim zwierzęciem, ale cóż...
Kiedy dotarłyśmy na miejsce, dziewczyna, która wiozła gawrona płakała. Tak właściwie to płakała, już kiedyśmy byli na Plantach, ale teraz była jeszcze bardziej zrozpaczona. Powiedziała nam, że ponoć nie mają tu weterynarza i nie mogą nam pomóc. Moja mama poszła zobaczyć jak sprawy stoją i niestety. Okazało się, że na próżno wlokłyśmy gawrona na Floriańską.
W międzyczasie studentka, która była tam z nami, rozszlochała się. Kiedy ktoś do niej zadzwonił, powiedziała smutna i krańcowo zrozpaczona, że nie może gdzieś przyjść, bo zabiła ptaka. W pewnym momencie zrobiło mi się jej jeszcze żal niż biednego gawrona.
Wybrałyśmy się więc - moja mama i ja - z podlotkiem do Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt na Salwatorze. Tam weterynarz oznajmił nam ze smutkiem, że ptaszek nie żyje...

Ale mimo, że byłam świadkiem tak smutnego wydarzenia, to zobaczyłam ile ludzi nam pomogło; chłopak i dziewczyna, którzy się fotografowali, biedna studentka, która zawiozła gawrona do Towarzystwa, oferowała nam nawet swój szalik, na którym leżał podlotek, a także pomoc finansową, gdyby było trzeba zapłacić za weterynarza,  dwie kobiety, które sprzedawały kolczyki, koło gmachu Towarzystwa i dały nam pudełko, abyśmy miały w czym przenieść gawronka...

Przypomniała mi się też historia, którą niedawno opowiedziała mi mama. Otóż mama mojego kolegi z klasy, była wraz z bratem owego kolegi na wystawie zwierząt. Okazało się, że były tam dzikie zwierzęta oraz ptaki zamknięte w małych klatkach. Mamie brata mojego kolegi było smutno, ale jej syn (brat Oskara z mojej klasy) rozpłakał się, mimo, że był w gimnazjum. Widocznie są jeszcze wrażliwe osoby na tym okrutnym świecie...

Pozdrawiam was,

Inga

Tekst skopiowany z mojego blogu na Juniorze - nie miałam serca pisać na nowo o tym samym...


Jeszcze za życia ;(